Będąc częścią zielonej branży, odczuwam ogromną satysfakcję. Spełniam się w zawodzie, podejmuję nowe wyzwania i obserwuję, jak się ona rozwija i zmienia. Jeśli pracujemy z żywym materiałem roślinnym, możemy powiedzieć, że jesteśmy bliżej natury. Od lat, mimo wielu radosnych momentów, nie przestaję czuć zgrzytu paradoksów, które towarzyszą każdemu, kto jest w jakikolwiek sposób powiązany zawodowo z zieloną częścią gospodarki.
Po pierwsze: plastik
Staliśmy się cywilizacją plastiku. Pierwszą reklamówkę z tworzywa sztucznego wyprodukowano zaledwie 60 lat temu. A już jest go tyle, że będzie to jedyny ślad w zapisie skalnym, jaki pozostawimy po sobie dla następnych pokoleń. Nie potrafimy funkcjonować bez plastiku. Branża ogrodnicza również z niego korzysta. Niewątpliwie ma wiele zalet: jest trwały, wytrzymały, tani, dostępny, łatwo poddaje się obróbce. Jest odpowiedzią na intensyfikację produkcji ogrodniczej. Bez niego trudno byłoby sobie wyobrazić stawianie tuneli, produkcję roślin w pojemnikach itp. Nie mamy tyle rzeczywistych zasobów, aby rozwijać całą branżę wyłącznie w oparciu o stare materiały, takie jak szkło, metal, glina. I tu pojawia się dysonans. Bo wierzę, że zdecydowana większość zielonej branży kocha, rozumie rośliny i przyrodę, wnosząc swój wkład w piękniejszy świat.
Z drugiej strony jesteśmy wielkim producentem odpadów plastikowych. Nie wynika to ze złej woli czy niskiej świadomości. Chcemy dbać o dobro planety, a mimo to daliśmy się zapędzić w kozi róg. Przeważyły potencjalne korzyści i jak każda gałąź produkcji zachłysnęliśmy się tanim, łatwo osiągalnym tworzywem. Jesteśmy w impasie, bo plastik ułatwia i usprawnia nam pracę, jednak gdy każdego roku produkuje się więcej tego polimeru, niż ważą wszyscy ludzie na Ziemi, jesteśmy nim dosłownie zalewani. Fakt, że tempo rozkładu plastiku liczone jest w setkach lat, tylko pogarsza sytuację. Plany stopniowego przechodzenia na gospodarkę cyrkularną, w której dany materiał pozostaje w obiegu, brzmią utopijnie, gdy czytam, że zaledwie 14% wyprodukowanego globalnie odzyskuje się jako surowiec wtórny.
Nasza zielona branża jest postrzegana społecznie jako bardziej przyjazna środowisku niż inne. To ma jednak także swoją ciemną stronę. Wierzę naiwnie, że rozwiązanie problemu plastiku to kwestia nie mglistej przyszłości, a jednego lub dwóch pokoleń.
Środki ochrony roślin i inna „chemia”
Kolejny trudny i dyskusyjny aspekt „zielonych”: środki ochrony roślin i nawozy sztuczne. Produkcja ogrodnicza, zwłaszcza na dużą skalę, boryka się z wieloma wyzwaniami. Szkodniki i choroby roślin to jedno z większych. Ostatnie sto lat rozwoju inżynierii chemicznej umożliwiło uprawę roślin w nieosiągalnych wcześniej ilościach, zwłaszcza w zakresie monokultur. A te są wręcz magnesem na patogeny. Tu nakręca się szalona spirala: im bardziej zmasowany/częstszy atak, tym więcej środków używamy do ochrony. Na tym nie koniec, bo tym samym wpuszczamy do środowiska więcej ksenobiotyków, które nie są jego naturalnym elementem. W tym punkcie dotykamy tematu ich szkodliwości dla zdrowia ludzi i organizmów pożytecznych, które chcemy zachować. To jest największe wyzwanie: powstrzymać gradację patogenów, nie szkodząc zarazem innym gatunkom i sobie.
O ile najbardziej toksyczne środki wycofano na terenie EU i kolejne podlegają obostrzeniom, o tyle mało pojawia się nowych preparatów, a biologiczne metody ochrony roślin mają swoje ograniczenia. Narastającym problemem od kilku lat jest nieracjonalne stosowanie klasycznej „chemii”, co w praktyce oznacza coraz częstsze pojawianie się szkodników odpornych na pestycydy oraz tzw. superchwastów, którym nawet glifosat niestraszny. Nie twierdzę, że syntetyczne środki to samo zło. To narzędzie dla odpowiedzialnych i świadomych osób, które przy katarze nie sięgają po antybiotyk, tylko szukają innych dróg.
Bioróżnorodność
To następny kij w mrowisko, jaki nasza zielona branża wkłada. Z jednej strony wspaniale jest żyć w czasach, w których możemy ściągnąć egzotyczny takson z drugiego krańca świata. Ileż roślin, które obecnie uprawiamy, nie występowało w naszym rejonie jeszcze 100 lat temu? I bez nas nie miałyby szansy się pojawić! Druga strona medalu to odpowiedzialność za wprowadzanie obcych gatunków w daną strefę bioklimatyczną. Wiąże się to z ryzykiem, że przybysz wymknie się spod kontroli i nie mając naturalnych wrogów, stanie się inwazyjny i zacznie wypierać gatunki rodzime. W pogoni za nowinkami możemy też w „bonusie” zawlec nowego szkodnika czy patogen. Paradoksem może być fakt, że zróżnicowany gatunkowo ogród nie musi być atrakcyjny dla lokalnej przyrody. Rabata z hortensjami ogrodowymi, które tworzą wyłącznie kwiaty płonne, nie ma nic do zaoferowania pszczołom i innym zapylaczom.
Nie mam nic przeciwko nowym, atrakcyjnym gatunkom. Uwielbiam wyszukiwać roślinne „perełki”. Jednak coraz bardziej skłaniam się ku temu, by patrzeć na zielone przestrzenie, publiczne i prywatne, nie tylko pod kątem naszych doznań i potrzeb, lecz także uwzględniać ich usługi ekosystemowe. W tej kwestii uważam, że łatwo będzie wypracować kompromis. Nie musimy z niczego rezygnować. Wystarczy się trochę przesunąć, aby dać miejsce dzikiej przyrodzie.
Przyszłość torfu
Czarne złoto ogrodników – torf – to kolejny z grzechów głównych. Podobnie jak w wypadku plastiku lista zalet przyczyniła się do jego powszechnego stosowania. Postępujące ograniczenia w jego wydobyciu i sprzedaży budzą dużo niepokoju w całej Europie. Brytyjskie Ministerstwo Środowiska, Żywności i Wsi DEFRA postanowiło uczynić kraj „wolnym od sprzedaży torfu” już pod koniec 2026 r. Stowarzyszenie branżowe Horticultural Trade Association już przewiduje ogromne braki w dostępności roślin (na poziomie 100 mln sztuk) w 2027 r. jako efekt zakazu stosowania torfu. Rząd niemiecki podszedł do tematu mniej restrykcyjnie w kwestii terminów. Do 2026 r. torf ma być wycofany z podłoży amatorskich. A do 2030 r. zastąpiony całkowicie surowcami alternatywnymi w ogrodnictwie profesjonalnym.
Najbardziej liberalnie podchodzą do tematu Holendrzy, którzy określili 3-etapowy plan, w którym do 2050 r. producenci substratów mają stać się neutralni klimatycznie. W tym wypadku nie ma jednak mowy o wycofaniu, lecz chodzi o ograniczenie stosowania torfu. Wyzwanie polega na trudności opracowania godnych zamienników tego surowca, które nie będą się przyczyniać do postępujących zmian klimatycznych. Coraz silniejsza presja na odchodzenie od torfu budzi zrozumiały niepokój wśród ogrodników.
Nasza zielona branża nie jest wolna od błędów. Zdaję sobie sprawę, że pewne rzeczy można robić inaczej. Przez ostatnie dwie dekady bardzo wyraźnie zaznaczyły się mody i podkręcanie konsumpcjonizmu. Wierzę jednak, że wraz z fluktuacjami na rynku konsumenckim i rozwojem nowych, lepszych technologii wypracujemy narzędzia, które pozwolą nam na zbliżenie się do kompromisu pomiędzy rozwojem a równowagą z ograniczonymi zasobami planety.